Kim Pan jest? Mr. Floyd

Święta, święta i po świętach.
Lodówka wymieciona. Wątroba przestała wspominać o śledziach, kapuście i grzybkach. Świeczki zamiast płonąć, straszą czarnymi knotami i woskowymi łzami. Pogoda paskudna. Wieje, pada śnieg. Nie zanosi się jednak na to, że zrobi się biało. Anemiczne płatki znikają zaraz po zetknięciu się z ziemią.
A ja w czarnej dziurze. I nie wiem czy chcę się z niej wydostać, czy posiedzieć jeszcze trochę. Gapiące się na mnie wielkie, brązowe oczy zdają się mówić.
- Choć ze mną. Będzie fajnie!
Udaję, że im wierzę i na dowód tego wciskam na głowę najbardziej entuzjastyczne nakrycie głowy jakie posiadam czyli czapkę Św. Mikołaja.
Wracamy po godzinie. Niestety nadal w kompletnie odmiennych nastrojach.
Mr Floyd  ubłocony  i najszczęśliwszy na świecie.  Ja ze zmarzniętymi uszami i czapką Mikołaja w kieszeni. Z nowym siniakiem na duszy na skutek szczerej i spontanicznej oceny mojego wyglądu w wydaniu jak się okazało, niezbyt biegłej w sztuce konwersacji dyplomatycznej, skądinąd miłej, młodej osoby z sąsiedztwa. Na mój widok, ściszając głos i nachylając się wyszeptała.  - Też miałam nadzieję, zakładając mamy czapkę na głowę,  że nikogo dzisiaj nie spotkam. Taka brzydka pogoda.....
- O matko! Jęknęłam w duszy, zdzierając czapkę z głowy za najbliższym zakrętem. Najwyższy czas uświadomić sobie fakt nieuniknionego wkraczania w fazę życia zwaną "dorosłością" Przestać robić małpę i tygrysa. Oddać dzieciom ich ciuchy i zabawki a zacząć pożyczać moherowy beret i chustę od mamy.
Krótko mówiąc ... Czas umierać!
Żeby zajeść smutki z powodu  tak brutalnie przed chwilą objawionej prawdy, zajrzałam do lodówki. Znalazłam złamaną nogę wczorajszej pieczonej kaczki-porażki. Nie wyglądała dobrze. Tłusta, niedopieczona. skórka zwisała smętnie. Wbiłam w nią zęby.  Zrezygnowałam nawet nie oderwawszy kawałka mięsa od kości.
- Feee... jak powiedziałby Zyzio.
Ale kto tu jest (o przepraszam, był!) domową Nigellą.
Mimo myślenia o sobie w tej kategorii w czasie przeszłym z wielkim wysiłkiem usiłowałam wcielić się w jej rolę nakazujac wyobrażni wierzyć, że trzymam w ręce udo cudownie upieczonego świątecznego indyka. Zaczęłam przetrząsać  lodówkę w poszukiwaniu składników na z takim trudem rodzącą się potrawę ratującą moje życie.
Stary granat, podwiędnięta sałata o nic nie mówiącej mi obcojęzycznej nazwie kupiona przez Grubego w celach poszerzania horyzontów kulinarnych, kilka moreli napompowanych jak kleszcze sosem z wczorajszej kaczki, gęsi smalec. Ohyda! Poleciałam do komory. Słoik na słoiku. Pełne kosze różności. Zapasy jak na wojnę.
I nic do jedzenia?

Moja dusza wyła.
I wyłaby jeszcze jakiś czas albo dłużej, gdyby Mr Floyd nie zaczął od nowa.
Wielkie, brązowe oczy i ten sam tekst - Choć ze mną...
W przeciwieństwie do mnie humor i apetyt mu dopisywał a nadmiar poświątecznych smakołyków zalegających jego trzewia mógł nie chcieć czekać do jutra. Jednak perspektywa ponownej walki z błotem, wyciskała mi łzy z oczu. Nie jesteś najważniejsza, po raz kolejny usłyszałam z tyłu głowy. Wytarłam więc nos w rękaw swetra i powłócząc nogami, już bez idiotycznej czapeczki na głowie wyszłam na dwór.
Nadal padał ten wstrętny śnieg i do tego zrobiło się ciemno. Wpadłam na sąsiada.

- O. Dobry wieczór. Nie poznałem Pani. A gdzie czapeczka?
Zesztywniałam. Proszę! Tylko nie to!
- Nie schowała jej Pani chyba jeszcze?
Chciałam go walnąć, ale nie mogłam się ruszyć.
Nie wyglądał jednak jakby sobie ze mnie kpił.
- Jak Panią w niej widzę, to wiem, że są święta! No! Niech Pani założy czapeczkę. od razu się humor poprawi. Dobranoc.


- Kim Pan jest Mr. Floyd? Zapytałam za zakrętem.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za cierpliwość w pokonywaniu antyspamowych zasieków

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...