Topinambura do niedawna znałam tylko z widzenia. Głównie z ogrodu Jamiego Olivera. Aż wiedziona ciekawością kulinarnego odkrywcy zajrzałam na durszlakową akcję jemu poświęconą, by zobaczyć, co też koleżanki blogerki z bulwy tej wyczyniają. Przepisów nie znalazłam wiele, za to dużo dowiedziałam się o samej roślinie. I przy okazji dokonałam zaskakującego odkrycia. Zobaczyłam zdjęcie kwitnącego topinambura i ... oniemiałam.
- Przecież to kwiaty z Uciekającego Bukietu!
Tak je przez lata nazywałam w myślach. Ogromne, dwumetrowe rośliny, zakończone jaskrawożółtą, małą kwiatową główką. Zakwitały późnym latem tworząc wielki kolorowy wieniec. Posadzone przez sąsiadów wokół ich wiejskiego wychodka miały na celu stworzenie intymnej atmosfery. Przez kilka sezonów skutecznie pełniły swoją rolę, rozrastając się bujnie i zgodnie z oczekiwaniami gospodarzy, częściowo kamuflując ich obecność w tym przybytku. Częściowo. Bo w kwestii akustyki nie radziły sobie najlepiej.
Niestety też nie pozostały tam na zawsze. Z wielką determinacją, konsekwentnie i nieuchronnie wędrowały na południe z czasem pozostawiając ubikację i jej właścicieli bezbronnych i wystawionych na widok publiczny.
Z tego powodu właśnie otrzymały ode mnie ten wdzięczny przydomek.
Kiedy rzeczony bukiet opuścił już teren prywatny na dobre i zawładnął brzegiem rowu, jego kwiaty były częstym gościem w moim domu w charakterze dekoracji.
A teraz muszę przygotować się na jego nową odsłonę - kulinarną
Najpierw trzeba zwieść czujne oko mojej najmilszej, sąsiadki, której ulubionym zajęciem jest zgłębianie tajemnicy moich rozlicznych dziwactw. Kamuflaż w stylu siatka wojskowa, liście we włosach czy chodząca choinka nie wchodzą w rachubę. Aż taką wariatką nie jestem. Zatem cierpliwie czekałam na okazję. W końcu, uzbrojona w szpadelek popędziłam na wykopki.
I wykopałam! Małe, walcowate bulwy, o fioletowej barwie, bardziej przypominające kształtem szparagi niż rodzime kartofelki.
Pokazałam zawartość koszyczka Grubemu.
- Twoja kolacja - zakomunikowałam.
Pokiwał wymownie głową, puknął się w czoło i oddalił.
Raz jeszcze dla pewności zajrzałam w materiały pomocnicze i po wnikliwej analizie wyszło na to, że jednak jestem posiadaczką bulw topinambura odmiany francuskiej, o wdzięcznej nazwie "Red rover", tyle że lekko zdziczałej na skutek wieloletniej wędrówki ku słońcu. Mimo braku entuzjazmu przewodnika stada postanowiłam przygotować swoją zdobycz do spożycia. Pierwsze co przyszło mi do głowy to frytki. Umyłam, obrałam, skropiłam sokiem z cytryny bo zaczęły ciemnieć i wrzuciłam na gorący olej. Błyskawicznie zaczęły się rumienić. Gotowe były po 5 minutach. Chrupiące, z miękkim i delikatnym miąższem, o wyraźnym, orzechowym smaku pestek słonecznika. Pyszne.
Podsunęłam Grubemu pod nos rumiany stosik.
- I co ty wiesz o survivalu?
podoba mi się ten post:)
OdpowiedzUsuńFrytki z Uciekającego Bukietu, wspaniałe!
OdpowiedzUsuńFajnie się czyta twoje kawałki, Mysza :-)
OdpowiedzUsuńZaiste, dobry pomysł. Mówię nie tylko o gotowaniu ;)
OdpowiedzUsuńo,a skąd je wziąć?
OdpowiedzUsuńchcę lub pragnę kilka cebulek właśnie tej odmiany,brak w sprzedaży
OdpowiedzUsuńmogę wysłać rokitnik sadzonki,samozapylający
OdpowiedzUsuń