Dziś historyczny dzień w dziejach polskiego mięsożerstwa. Wyjątkowy i niebywały. Dziejący się za sprawą cudownego szaleńca, który był w stanie ponieść ryzyko kupna i rozbioru całej, pierwszej polskiej krowy Wagyu
Stoję przed rosłym człowiekiem, co samą swą postawą budzi respekt – wiem co mówię, bo sam do leszczy się nie zaliczam. Zazdrość biała mnie ogarnia, że to on trzyma nóż. Dzieli nożem to zwierzę. Dzieli mięso zwierzęcia za życia karmionego jęczmieniem.
Ciepły to człowiek z krwi i kości. Szczery, marzenia ma piękne i misję dumną. Szerzy miłość do wołowiny. Tym, którzy są już po uszy zakochani, umożliwia miłości fizyczne ziszczenie. Wiernie mu w tym kibicuję.
Ruch i podniecenie dziś duże. Zjeżdżają się miłośnicy wołu – kto pierwszy, ten lepszy. Nie zdążyłem już na antrykot- moją ulubioną część, gdybym mógł wybrać- mało tego, wiem kto zwinął cały. Nawet nie mogę powiedzieć, że sprzed nosa – bo jeszcze wczoraj, bezpośrednio z samochodu, co ów delikates przywiózł. Pech chciał, że lubię człowieka, w przeciwnym razie mógłbym starać się odbić owoc pożądania siłą.
Podniecenie nie jest spowodowane jedynie samą nazwą – Wagyu. Za tym idzie magia odkrywania całego podziału zwierzęcia raz jeszcze – od nowa. Patrzę na żebra i oczom nie wierzę. Poprzerastana nitkami tłuszczu. Sama zrazówka- wygląd ma jak najlepszy stek. Uff! Jeszcze bavette, krzyżowe, top round… Pan Grzegorz K. rzuca pełne pasji propozycje. Biorę po kawałku, z grubsza wszystkiego.
Polędwica- za sześć porcji kosztowała mnie czterysta zł. Rozrzutność? Luksus? Mogę bez mrugnięcia okiem zrezygnować z innych zbytków i oddać się tylko temu.
Dojeżdżam do domu, wpadam- jestem taki głodny! Co prawda poprosiłem na miejscu o odkrojenie surowego plastra: miałem wrażenie ogrzewania masła językiem, by wybuchło smakiem, esencją, ale to tylko pogorszyło sprawę. W domu nie ma Kasi. Dzwonię, stojąc jeszcze w płaszczu i informuję, co się dzieje i żeby jak najszybciej się pojawiła, co zresztą niezwłocznie czyni. Cokolwiek by o mnie powiedzieć – a jestem olbrzymim łakomczuchem – to bez wartości jest dla mnie jedzenie, którym nie mogę się podzielić. W szczególności i najlepiej dzielić się z Ukochaną.
Kończę ten tekst, przełykając już ślinę. Czuję ból w szczęce. Zrobiłem w międzyczasie zdjęcia trzech z sześciu kawałków polędwic. Dotknąłem Mięsa! Czuję zapach na palcach – jest jak afrodyzjak.
Będę smażył je na klarowanym maśle, tylko chwilę, kilkanaście sekund z każdej strony. Sól, pieprz i basta!
Gdyby istota ta była świadoma szczęścia niesionego ludziom swoim ciałem, zaiste sama na pień, pod topór kata łeb by kładła.
Wołowina Wagyu pochodzi wyłącznie z japońskiej rasy bydła Wagyu. Jest najdroższą wołowiną na świecie. Pochodzi z osobników męskich, nigdy niedotkniętych rozkoszą. Mięso charakteryzuje się niezwykłą delikatnością w strukturze i konsystencji. Przerośnięte tłuszczem międzymięśniowym, tym który daje najwięcej smaku. Bogate w omegę 3 i 6. Nazwa często nadawana od regionu chowu. Przykładem jest Kobe – wyjątkowe, także z racji obchodzenia się z tym zwierzęciem podczas hodowli. Pojone piwem i masowane, spryskiwane sake, zyskuje jeszcze więcej wspomnianego tłuszczu – mięso o wyglądzie marmuru…
P.s. Wołowina jest wyborna i jest jak afrodyzjak – jak wszystko, co piękne, a z czym mamy możność obcować.
Tekst: Aleksander Baron
Zwierciadło
Dobra wołowina to jest coś, szczególnie jak to wołowina dla wybrednych. Zastanawia mnie tylko używanie nazwy Vagyu, bo do tej pory wydawało mi się ,że dotyczy ono zwierząt wyhodowanych wyłącznie na terenie Japonii. Rozumiem,że istnieje jakaś dokumentacja na potwierdzenie,że to właśnie ta a nie inna wołowina. W każdym bądź razie takiej świeżutkiej zazdroszczę i już :)
OdpowiedzUsuńSzarlotek; Baronowi można ufać. Myślę, że to właśnie ta rasa krów. Nie wiem czy masują ją przez całe życie z użyciem sake, ale fajnie, że już jest. Poczekajmy tylko jak trochę stanieje.
OdpowiedzUsuń