Zbity pies i carpaccio z borowików



Obudził mnie dziwny nieznajomy hałas. Zanim umysł zdołał go zdefiniować, ciało zesztywniało i oblało się potem. Już postawiło diagnozę. Nie byłam w stanie się poruszyć, leżałam nie otwierając oczu.
- To nie jest tak jak myślisz - zaklinałam rzeczywistość. 
Prosta kobieca logika, jak powiedziałby Gruby, na moment dodała mi odwagi.  
Hałas też ustał.











MYSZ !

- Poszła sobie?  Złapałam powietrze.
- A jak nie? Kolejny atak paniki.
Drżenie w kolanach, pot spływający do uszu, zjeżone włosy. Gdyby nie depilacja....
- O matko! Jęknęłam. Co będzie jak wróci? 
Zacznę wrzeszczeć, potem się spakuję i wyprowadzę!
- Kici, kici! Gdzie ta cholerna Kocia? Rozpaczliwie szukam wsparcia. 
Całkowicie porzuciła myszy na rzecz złotych rybek z oczka sąsiada?
- No, zrób coś! Tym razem szturchnęłam nogą psi kudłaty zawój pochrapujący obok w łóżku. Picia podniosła główkę i spojrzała na mnie z obrzydzeniem.  
- Mr. Floyd! Mr. Floyd! Wysyczałam w kierunku schodów wykorzystując ostatnią deskę ratunku. W odpowiedzi usłyszałam nerwowe ziewnięcie. Pomoc nie nadeszła.
- Boże! Dlaczego ja w najtrudniejszych chwilach swojego życia muszę być samaaa !!!
Wyłażenie spod kołdry zajęło mi całą wieczność. W końcu usiadłam. Trochę na wyrost, bo biegam w japonkach, zlustrowałam kapcie, czy aby nie tam skrył się mój prześladowca. Sprawdziłam czy mam sieć w telefonie i czy 112 jest w tym samym miejscu co zwykle. Na koniec złapałam bryłę solną i unosząc ją do góry zdefiniowałam jej przeznaczenie. Ona albo ja!
Widać nie do końca chciałam konfrontacji z napastnikiem, bo szurając i tupiąc nogami szłam w kierunku okna, skąd jak mi się wydawało dochodziły zagrażające utracie przeze mnie zmysłów dźwięki. Nie wiem czemu podniosłam oczy do nieba zanim chwyciłam  łańcuszek rolety. 
W przeciwieństwie do mojego poranka, scena którą ujrzałam za oknem była iście sielankowa. Na dolnym dachu domu,  para dobrze mi znanych miejscowych wiewiórek bawiła się w najlepsze, przetrząsając zawartość rynny w poszukiwaniu jesiennych smakołyków. W jednej sekundzie dotychczasowa potrzeba panicznej ucieczki ustąpiła miejsce agresji. Szarpnęłam klamkę okna z zamiarem rozładowania emocji. Na początek werbalnie, z użyciem steku wyzwisk i słów nieobyczajnych. Na mój widok rude szelmy zastygły na moment w bezruchu,  i zanim zdążyłam otworzyć usta, błyskawicznie zniknęły w gałęziach rosnącej przy domu brzozy. Może to i lepiej, zwłaszcza że kilogram solnej skamieliny nadal tkwił w mojej ręce. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj były Bśką i Miśkiem a ja karmiłam je orzeszkami! Rude małpy!
Mimo wszystko odetchnęłam z ulgą. Odłożyłam bezużyteczne narzędzie, założyłam klapki, z których już zdążyłam wyskoczyć i zeszłam na dół. 
U stóp schodów czekał na mnie Mr. Floyd. Z pochyloną głową i niemym, obcym ogonem. Zwykle wesołe, wpatrzone we mnie oczy teraz wbite były we własne, nerwowo przebierające łapy. Wyglądał jak przysłowiowy zbity pies. I tak z pewnością się czuł. Sponiewierany przegraną walką między wpojonym przez nas zakazem wchodzenia na schody, a instynktem labradora zawsze gotowemu nieść pomoc swojemu człowiekowi.
Zrobiło mi się smutno. Było jasne, kto kogo zawiódł i kto jest bardziej "potłuczony" 
- No już. Dobry pies, mądry pies! Przepraszam. Łapa?
W odpowiedzi zaszył się pod schodami.

Dopiero magiczne dźwięki spacerowych akcesoriów zdołały wyciągnąć go z domu.
Po drodze sprzątnęliśmy z trawnika kolejną złotą rybkę, pokazaliśmy trzeci palec bezczelnym rudzielcom nadal beztrosko buszującym po dachu i poszliśmy na długi spacer "wylizywać rany" Wiatr w ogonie, setki przyniesionych patyków i spora porcja moli z anchois zrobiły swoje. Wróciliśmy pojednani, szczęśliwi. i znacznie bogatsi. Głównie o lekcje pokory. Rzepy w psich uszach i prawdziwki w kapturze to tylko miły dodatek.

Kolacja będzie  królewska. Carpaccio z borowików. 

Młode, zdrowe i bez lokatorów grzybki oczyszczam na sucho z piasku i liści.
Przycinam ogonki i kroję na cieniutkie plasterki.
Układam na liściach sałaty. Najlepiej smakują z rukolą, ale może być także roszponka, młody szpinak lub botwinka. Posypuję ziarnami marynowanego zielonego pieprzu i kuleczkami kaparów. Skrapiam oliwą aromatyzowaną prawdziwkami  i odrobiną sosu Maggi. Świeże zioła dopełniają całości. Tymianek i pietruszka.
Dla mnie bagietka z masłem, dla Grubego czosnkowa grzanka.
Plasterki znikają jeden za drugim.

Mr. Floyd śpi przebierając łapami we śnie. Może wbiega na te cholerne schody?


2 komentarze:

Dziękuję za cierpliwość w pokonywaniu antyspamowych zasieków

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...